top of page

Kto dla mego imienia opuści dom...

Po ostatnich, ostrych pociągnięciach „misjonarskim piórem” (znawcy tematu wiedzą, że każde pióro trzeba co jakiś czas podostrzyć), dziś będzie wakacyjnie (w Argentynie wakacje w pełni) – czyli coś o podróżach...


Kiedy zakomunikowałem rodzicom chęć wstąpienia do Zakonu, zatroskana mama „wytoczyła” serię argumentów, niekoniecznie wspierających tę decyzję. Jeden z nich brzmiał mniej więcej: „Synu, ty tak lubisz podróżować... Pójdziesz do tego Zakonu, zamkną cię w klasztorze, i co tam będziesz robił?” Rzeczywiście lubię podróżować... ale miałem wewnętrzne przekonanie, że istnieją na świecie rzeczy ważniejsze niż podróże. Więc nie zważając na argumenty nieco zszokowanej rodziny wstąpiłem do Zakonu. Wylądowałem w Leżajsku, gdzie w nowicjacie odbyłem pierwszy rok formacji... zamknięty w klasztorze z ograniczoną możliwością kontaktu z zewnętrznym światem, aby po złożeniu pierwszych ślubów trafić na studia do seminarium w Kalwarii Zebrzydowskiej.

No i się zaczęło.. A zaczęło się od tego, że krótko po moim przyjeździe magister klerykówki wysłał mnie na spotkanie młodych franciszkanów do Gratz (Austria) – o ironio losu!!! na klerykówce byłem jednym z „dziadków”, należałem do najstarszych wiekiem...

Potem tak jakoś „samo poszło”... Rozpoczęły się wyjazdy na kursy, rekolekcje, wyjazdy rocznikowe i wakacyjne: Do Irlandii na angielski, do Madrytu na hiszpański (potem jeszcze była Barcelona), była probacja we Włoszech „śladami św. Franciszka”, pielgrzymka do Rzymu na kanonizację Szymona z Lipnicy. Życie zakonne okazało się „wędrownym”. Jeszcze jako kleryk i potem jako kapłan miałem okazję być w wielu krajach Europy (Słowacja, Czechy, Dania, Francja, Niemcy, Węgry, Chorwacja, Bośnia, Anglia, Szkocja oprócz wymienionych powyżej), aby wylądować w Ameryce Łacińskiej, poznać trochę Argentynę, Brazylię, Meksyk i „postawić stopę” w Paragwaju i Urugwaju.

Ale nie to jest najważniejsze. Co mnie w tym zadziwia, to fakt, że prawie we wszystkich tych miejscach byłem przyjmowany przez braci. Chcąc wyrazić rzeczywistość naszego Zakonu językiem biznesowym można by stwierdzić, że franciszkanie mają jedną z najlepiej rozwiniętych sieci hotelowych na świecie, ale oczywiście to nie tak. Gdyż w rzeczywistości to nie hotele, tylko domy zakonne. Gdzie przyjmują cię z otwartymi ramionami nie dlatego że przyjechałeś zostawić pieniądze, ale dlatego, że wszyscy należymy do jednej rodziny. Zaskakujące, jak Pan Bóg spełnia swoje obietnice:


Ktokolwiek dla mojego imienia opuści dom... stokroć tyle otrzyma”, choć i tak najważniejsze jest że „życie wieczne odziedziczy”.

Skąd mi ten temat przyszedł do głowy właśnie teraz? Otóż siedzę sobie z moim przenośnym komputerem (w zakonie koniecznie przenośnym) na przepięknym rancho nad oceanem, prywatnej posesji w środku której znajduje się „uboga franciszkańska kapliczka”, zbudowana tu przez pierwszą właścicielkę która była tercjarką franciszkańską. Jej pragnieniem było, żeby ta kaplica „tętniła życiem franciszkańskim”. I mimo upływu lat franciszkanie są tu obecni, w ostatnich latach przynajmniej w miesiącach wakacyjnych. Teraz moja kolej... Cały styczeń obsługuję kaplicę, mieszkając w przyległym do niej klasztorku. Na 100 hektarach parku, około 2 kilometry od wybrzeża Altlantyku. Ptaki śpiewają, zające biegają, drzewa szumią i kwiaty zachwycają swym wyglądem. Otoczony „rajskim spokojem” i zapachem wszechobecnych eukaliptusów mogę powiedzieć że oto jestem u siebie w domu... Wakacyjnym domu.

Przychodzi mi na myśl śp. brat Jerzy (Braciszek) który zawsze lubił tu przyjeżdżać i przez długie lata spędzał tu wakacje posługując jako organista, ogrodnik i „złota rączka”, a w czasie wolnym robiąc konfitury z jeżyn, które sam zbierał w pobliskich „krzakach”. W nocy widać go było w kaplicy odprawiającego swoje różańce i drogi krzyżowe...

Kiedy tu wracał, kolejny raz witając się z tym miejscem, które tak ukochał, oglądając dokładnie jakie wokół zaszły zmiany, zwykł był mówić: „To wszystko nasze!”


89 visualizaciones0 comentarios

Entradas Recientes

Ver todo
bottom of page